Skłamałbym, gdybym twierdził, że w poprzednich sezonach nie trenowałem. Owszem, czasami nawet ciężko, ale było to raczej „błądzenie ślepego we mgle”. Przeczytałem co prawda „Biblię kolarza górskiego”, porady Magazynu Rowerowego, zebrałem kilka Kalendarzy Treningowych, ale nigdy nie ułożyłem własnego, ćwiczenia wykonywałem intuicyjnie. Gdy była dobra pogoda jeździłem do oporu, gdy kiepska - odpuszczałem, trenażer był złem koniecznym. Czym zatem różni się obecny trening z opiekunem od poprzednich? - zapraszamy do zapoznania się z przemyśleniami Sławomira Lasoty po okresie przygotowawczym.
Po pierwsze – systematyczność.
Co tydzień otrzymuję gotowy plan: czas i przebieg ćwiczeń. Staram się je realizować jak najdokładniej. Pogoda nie ma znaczenia – jeśli mogę trenować na zewnątrz to świetnie, jeśli nie -wsiadam na niekochany, ale już tolerowany trenażer. W porywach spędziłem już na nim jednorazowo nawet 3 godziny. Fakt – prawdziwa to dla mnie katorga, ale chyba jeszcze większa dla sąsiadki z dołu (na szczęście ma już koło dziewięćdziesiątki i mam nadzieję – słaby słuch). Do tej pory zrealizowałem plany w 100%.
Po drugie – kontrola wysiłku.
Po pechowym maratonie Golonki w Krakowie, kiedy to pasek pulsometru odcisnął się na popękanych żebrach i utrwalił swój ślad na kilka miesięcy – rozstałem się z tym urządzeniem na ponad półtora roku. W obecnym sezonie pulsometr znów stał się nieodłącznym towarzyszem. I co ciekawe, teraz w ogóle nie interesuje mnie prędkość. Podczas treningów skupiam się wyłącznie na wykonywaniu ich w założonym przedziale tętna. Dzięki pomiarom zauważyłem, że tegoroczne ćwiczenia są dużo intensywniejsze niż w poprzednich sezonach. Z perspektywy czasu oceniam poprzednie raczej jako intensywne wycieczki, niż realizowanie planów treningowych.
Po trzecie – specyficzność treningów.
Zdecydowana większość zaplanowanych dla mnie treningów to jazda na trenażerze lub rowerze. Ma to pewne wady, ale i zalety. Zła strona to monotonność, szczególnie zimą. Dlatego też, kiedy to tylko było możliwe, zastępowałem trenażer nartami biegowymi (za zgodą trenera). Strona dobra – specyficzność treningu. Mistrz Friel twierdzi, że żaden sport zastępczy nie pozwoli kolarzowi osiągnąć takiej formy, jak jazda na rowerze.
I jeszcze kilka luźnych uwag:
1. Dochodzę do wniosku, że należę do grupy zawodników ze skłonnością do przetrenowania. Raczej zawsze dokładam kilkanaście minut do zaplanowanego czasu ćwiczeń. Z żadnego dotąd nie zrezygnowałem. Najtrudniejszy był dla mnie tydzień nazwany przez trenera regeneracyjnym. Jak na złość pogoda zrobiła się wtedy przepiękna. Powstrzymywanie się od jazdy było ponad moje siły. Na szczęście żona zlitowała się i zaczęła wyprowadzać mnie na spacery.
2. Ogromnym sukcesem jest fakt, że w sezonie przygotowawczym nie dałem się złamać żadnej chorobie. Co prawda kilka razy miałem już wstępne objawy grypopodobne, ale aspiryna i ciepła żona do łóżka zadziałały pozytywnie (z tą żoną trochę przesadziłem – od czasu kiedy zacząłem intensywne treningi, nasze chronometry biologiczne całkowicie się rozmijają – ja kładę się spać, jak dziecko, około 22:00, żona kilka godzin później… ale aspirynę polecam).
3. Na progu sezonu startowego jestem już chyba w niezłej formie. W połowie marca spotkaliśmy się na trasie z kolegami z konkurencyjnej grupy i rozegraliśmy, jak powiada nasz kolega, „porzeczkowy wyścig”. W tej prestiżowej rywalizacji wygrałem finisz na kreskę bez żadnych problemów. Mam nadzieję, że nie był to jeszcze tegoroczny szczyt formy :) Już za tydzień pierwszy maraton i to on zweryfikuje, czy porady trenera i ciężka praca przyniosły oczekiwane efekty. Nie jest to jeszcze zaplanowany szczyt formy, ale będzie to niezwykle ważne „rozpoznanie walką”.
Życzę wszystkim (sobie również) wielu sukcesów w nowym sezonie startowym.
Sławek L.
Jakoś, kurde, mi się jeszcze nie udało wygrać na kresce. Zazdroszcze!
OdpowiedzUsuń