4 lipca 2011

Podsumowanie MTB Trophy - cz. 1


   Przez ostatni (długi) weekend czerwca kolarze mieli okazję gruntownie sprawdzić swoją formę na beskidzkich bezdrożach. Wśród 450 zawodników z najróżniejszych zakątków Europy, na starcie pojawił się również nasz zawodnik - Grzegorz Broda -  który po przejechaniu prawie 300 kilometrów w bardzo trudnym, górskim terenie, zajął niezłe, 177. miejsce open, a w kategorii M3 uplasował się ostatecznie na 86. lokacie. W poniższym artykule prezentujemy Wam, jak Grzegorz radził sobie z trudami wyścigu przez pierwsze dwa dni. Oprócz słownego podsumowania, oddajemy do dyspozycji także wykresy pracy serca, przekrój wysokościowy poszczególnych etapów i ciekawe zdjęcia. Zapraszamy do lektury.

Prolog

   Przed wyjazdem przygotowałem rower, wyczyściłem go, nasmarowałem oraz wymieniłem uszkodzony pancerz i linkę tylnej przerzutki. Na stojaku przełożenia zmieniały się idealnie. Wydawało się że rower jest przygotowany perfekcyjnie. W dniu wyjazdu zapakowałem do auta dwa rowery (jeden zapasowy), narzędzia, ubrania, jedzenie i odżywki na cztery dni. Cała masa bagażu. Po przyjeździe na parking pod firmą, gdzie byłem umówiony z chłopakami z drużyny pierwsza nieprzyjemna wiadomość. Auto dostawcze, które miało być do naszej dyspozycji, nie jest dostępne. Pięciu chłopa, osiem rowerów, trenażer, cała masa bagażu i problem – jak to wszystko pomieścić. Po kilkudziesięciu minutach debatowania i pakowania udało się upchnąć wszystko do dwóch samochodów. Uff. Jedziemy. 


   Na miejsce przybyliśmy około dziewiątej. Wizyta w biurze zawodów, odbiór pakietów startowych i pierwsze spotkania ze znajomymi orgami. Ktoś zażartował na widok karetki, że jeszcze można załatwić sobie L4, żeby wymigać się od startu. Pojechaliśmy na kwaterę. W planach był szybki rozpakunek, śniadanie, przebranie się i jazda na start. Pokoje mieliśmy zarezerwowane w remizie strażackiej. Na miejscu kolejna niespodzianka, nikt na nas nie czeka, a pod telefonem kontaktowym – cisza. Po jakimś czasie oddzwania Pan Strażak i informuje nas, że uczestniczy w procesji z okazji Bożego Ciała niosąc sztandar, więc nie może otworzyć nam teraz pokoi. Załamka. Na szczęście Slecowi udaje się zorganizować zmiennika, który otwiera nam bramy strażnicy. Szybkie rozładowanie aut połączone z jedzeniem w biegu, przebieramy się w obcisłe i na start.

Etap 1
 

   Pogoda zapowiada się dobrze, co prawda w nocy padało, ale nie wygląda to źle. Ustawiam się pod koniec sektora. Start spokojny, ale na asfalcie szybko przesuwam się do przodu. Zanim wpadamy w teren jestem już przed maruderami. Niestety, podczas pierwszego terenowego podjazdu mój napęd zaczyna działać coraz gorzej. Łańcuch przeskakuje, miękkie przełożenia nie wchodzą, praktycznie nie da się jechać. W połowie technicznego podjazdu na Stożek zatrzymuję się i zaczynam nerwowo sprawdzać, co jest przyczyną problemu. 

   Podczas próby regulacji śrubą baryłkową przy manetce odkrywam przyczynę. Podczas zmiany pancerza, pancerz nie wszedł w manetkę, oparł się o metalową końcówkę uszczelniającą. Co za dupek ze mnie. Taka drobnostka, a przez to mija mnie cała stawka. Poprawiam pancerz, odkręcam śrubę blokującą linkę w przerzutce i naciągam ją. Pierwsza próba – linka naciągnięta za mocno, nie mam twardych przełożeń. Poprawiam, reguluję, jest ok. Zostałem między kobietami w ciąży, turystami i ludźmi, którzy pomylili imprezę - prowadzą rower na pierwszym podjeździe. Katastrofa. 

   Wskakuję na rower i staram się odrobić stracony czas. Wyprzedzanie na tym podjeździe jest koszmarem: kamienie, korzenie, ciasno, tylko jedna sensowna linia. Daję ognia wszędzie, gdzie się da wyprzedzać, często najgorszymi wariantami drogi, po wodzie, kamieniach i splątanych korzonkach. Prawa, lewa, prawa, tętno szybko wędruje w górę. Przy kolejnym wyprzedzaniu jeden z zawodników niespodziewanie zmienia tor jazdy, zahaczamy się kierownicami, ja spadam ze skarpy na kamienie, on na mnie. Opieprza mnie za niebezpieczną jazdę, w sumie ma trochę racji, przepraszam Wodzu. Pozbierałem się, prawa łydka potłuczona i lekko przeszlifowana. Ale nie boli jakoś mocno. Na koń i gonimy dalej. 

   Wjeżdżam na Stożek, tu jest szeroko, można spokojnie przedzierać się do przodu. Potem zjazd, najpierw szeroki, potem wąski i dość techniczny. Pamiętam, że kiedyś był dla mnie trudny, raz nawet poleciałem na nim przez kierownicę. Teraz zjeżdżam go bez problemu. Odcinek przez Soszów do Czantorii to przeważnie szerokie ścieżki. Podjazd na Czantorię dzielimy z tłumami turystów. Zjazd w kierunku Małej Czantorii jest świetny, twardy i szybki. Podobnie dalej do Ustronia. Na bufecie biorę wodę do bukłaka, garść rodzynek, kawałek arbuza i jadę dalej. Znów zaczyna się jazda pod górę. Najpierw asfalt, potem teren. 


   Do drugiego bufetu docieram bez przygód. Podjazd pod Cieńków wyasfaltowany – skandal. Kiedyś żółty szlak w tym miejscu był moim ulubionym, coraz mniej go zostało. Potem podjazd pod Kozińce po płytach. Nachylenie kosmiczne. Nie będę kłamał – prowadziłem. Na horyzoncie widzę żółte koszulki kumpli z teamu. Nie mam już siły aby ich dojść. Za Kubalonką przestaje był przyjemnie, zaczyna się coraz więcej błota i spore kałuże. Niestety podczas pokonywania jednej z nich podcina mi przednie koło i ląduję na rękach w wodzie. A cały etap byłem czysty. Jeszcze finałowe błoto przed metą i jestem. 


   Czas 05:05:15, strata do lidera 01:31:45. Miejsce 152. Jestem zmęczony i potwornie zadowolony. Straciłem tylko 2 minuty do Adam i Mateusza.

Etap 2

 
   Dziś czuję konsekwencje z pierwszego dnia. Stłuczona łydka jednak boli. No i nogi są ciężkie po wczorajszej szarży po awarii. Wyjątkowo, start nie jest ze stadionu w Istebnej, a z czeskiego Bukowca. O 9:30 wyjeżdżamy wszyscy z Istebnej, żeby dotrzeć na na ostry start. Dojazdówka to około 5 km, głównie w dół. Start i zaczynamy wspinać się na Girovą. Na razie trzymam się Adama i Mateusza. Na pierwszych zjazdach jedzie mi się fatalnie, Adam wyprzedza mnie jak przedszkolaka. Przednie koło nie klei się do podłoża, tylko skacze jakoś dziwnie. Po chwili orientuję się co jest powodem. Jadę na zablokowanym widelcu. Kto do jasnej cholery bawił się manetką blokady? Wieczorem dowiaduję się że Miluś sprawdzał, jak działa. 

   Chłopaki mi uciekli. Trudno, jedziemy swoje. Zjeżdżam do Mostów, z ogródków dopingują nas mieszkańcy, to bardzo miłe i motywujące. Najpierw podjazdy ciężkie, ale w siodle, potem to już tylko pchanie praktycznie, aż do samej Kamennej Chaty. Pchają wszyscy, pcham i ja. Zostawiam na tym odcinku sporo sił. Za to jazda granicznym szlakiem to bombowa przygoda. Single po korzeniach, nie da się wyprzedać, ale jazda to poezja. Na Biely Kriż docieram z prawie pustym bukłakiem i coraz cięższymi nogami. Nie jest dobrze. Potem znów kawał pięknej trasy, ale nie wszystko mnie już cieszy.

   Z moją formą nie jest dziś dobrze. Podjazd przed Chatką Kamenity dał mi mocno popalić, na szczęście potem jest sporo jazdy z małymi zmianami wysokości, a na deser zjazd z Kozubowej. Najpierw jest naprawdę szybko, a przed samym bufetem technicznie. Ostatni odcinek jest już łatwiejszy, same szutry i łagodne podjazdy i zjazdy, Mimo to noga już nie podaje. Zrywa się wiatr i wygląda jakby miało padać. Na odcinku po łące fotograf krzyczy, że już tylko kawałek do mety. W zasięgu wzroku jeszcze kilka osób. Zbieram ostatki sił i atakuję, udaje się wyprzedzić kilku zawodników i wpadam na metę. Szczęśliwy, że to już koniec męczarni i zawiedziony swoją dyspozycją. Jeszcze tylko trzeba wrócić do Istebnej, znów 5km, tyle że pod górę. 


   Czas 06:55:53, strata do lidera 02:22:14, 197. miejsce.


W artykule wykorzystano zdjęcia z galerii Bartka Sufina http://bartek.sufin.org/, a także TheVersus https://picasaweb.google.com/106208053247963761969 i Ani Tomicy https://picasaweb.google.com/Olimpiaxc. Wykresy pochodzą z programu Garmin Connect.

1 komentarz: