6 lipca 2011

Sławomir Lasota drugi w Górze Kalwarii


   W niedzielę 3 lipca, przy bardzo kapryśnej pogodzie i w obfitym błocie, odbyły się kolejne zawody z cyklu Poland Bike Maratonów. Nasz zawodnik traktuje te starty ulgowo, jako okazję do mocnego treningu przed rywalizacją w serii Mazovia MTB, jednak mimo to, zajął dobre, 21. miejsce w klasyfikacji open (na blisko stu zawodników w stawce) na dystansie MAX i po raz kolejny stanął na podium w swojej kategorii (M5), gdzie uplasował się na drugim miejscu. Jego spostrzeżenia zamieszczamy poniżej.


   Pogoda w dniu wyścigu (i przez trzy poprzednie dni) była koszmarna. Ciągły deszcz, nisko snujące się chmury, zimno i dołujące ciśnienie. Na wyścig wybrałem się dlatego, że mam wykupiony pakiet na 6 startów i, po pechowym Pomiechówku, mógłbym go nie wykorzystać. Poza tym w Szydłowcu [cykl Mazovia MTB - przyp. red.] mogą być podobne warunki, więc dobrze było przetrenować jazdę w błocie. 

   Start opóźnił się o 30 minut, bo najpierw na singlu (5 km od startu) ugrzązł samochód organizatora, a zaraz potem osiadł po osie ratujący go samochód strażacki. Ze stoickim spokojem czekaliśmy na odliczanie startera. Rozejrzałem się po sektorze i uznałem, że muszę pilnować 3 przeciwników: Wieśka, Jurka i Ryśka. 

   Pierwsze kilka kilometrów to rozprowadzenie po asfalcie. Cały sektor jechał razem, więc z rozprowadzenia nici, nie było mowy, by ktoś odskoczył. Dalej wjechaliśmy w trawiastą ścieżkę, gdzie grupa rozciągnęła się. Tempo było dość ostre, a nawierzchnia bardzo wybijająca z rytmu, trudno było wyprzedzać. Mniej więcej na 8 km odjechałem Jurkowi, ale pozostali rywale byli przede mną. Czasowo straciłem ich z oczu. 
   Dobrze dobrałem opony i nie obawiałem się jechać agresywnie. Tuż po pierwszym bufecie (mniej więcej 20 km) zauważyłem swoich rywali, jechali ładnie we dwójkę, jakby czekając na mnie. Zadowolony zaatakowałem i przez kilka kilometrów prowadziłem grupę. Niestety, tym razem przeciwnicy nie odpuścili i prawie do końca jechaliśmy już blisko siebie (grupa 6-7 osób). 

   10 kilometrów przed metą na śliskich zjazdach dałem się przyblokować jakiemuś młodziakowi, który chyba źle dobrał opony, bo zaczął miotać się po całej ścieżce. Rywale odjechali mi na 100 m. Udało mi się ich dogonić, ale zaraz potem nastąpiła sekcja 2 podejść, gdzie znów różnice się powiększyły. Dogoniłem Wieśka, zaatakowałem, ale miejsce było zbyt ryzykowne, na skarpie. Zjechałem ze ścieżki, opony niestety nie utrzymały i zsunąłem się ze dwa metry w dół. Zanim się wygrzebałem znów mi uciekł. W zasadzie pogodziłem się już z 3 miejscem, ale ciągle miałem jeszcze kontakt wzrokowy z rywalami na dłuższych prostych. 

   Ostatnie 4 km to jazda po rozmaślonej już przez Mini polnej drodze. Zacząłem znów się zbliżać do Wieśka. Widziałem, że ma duże kłopoty z utrzymaniem kierunku jazdy (mnie szło odrobinę lepiej). Mniej więcej 1 km przed metą dogoniłem go i z łatwością wyprzedziłem. Został już tylko ostry podjazd po „kocich łbach” i znalazłem się na rynku miasta. Trening oczywiście udany. Przez cały dystans dobre tętno, przypomniałem sobie, jak się jeździ w błocie. Rower do generalnego remontu: dzień po wyścigu nie obracały się korby, do wyrzucenia kółeczka przerzutki, klocki hamulcowe i łańcuch. Na szczęście już się z tym uporałem i przynajmniej do Szydłowca bike będzie działał perfekcyjnie. A za tydzień pewnie następny remont…

3 komentarze:

  1. brawo brawo! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietnie Ci idzie, tylko pozazdrościć dyspozycji. Trzymam kciuki, żeby było tylko lepiej!

    OdpowiedzUsuń
  3. chyba sam sobie kupię górala, bo te opisy co tu dajecie ożywiają wspaniałe wspomnienia. Gratuluję

    OdpowiedzUsuń