30 sierpnia 2011

'Niemal wąchałem kwiatki od spodu' - wrażenia Wojciecha Ruziewicza z Gwiazdy Mazurskiej 2011


   Ten niezwykle wymagający, 3-dniowy wyścig MTB odbył się w tym roku podczas długiego sierpniowego weekendu, w dniach 13-15 sierpnia. Kolarze mogli rywalizować na kilku dystansach, co ciekawe, nawet na juniorskim 'hobby'. Zawody odbywały się w pięknej scenerii, pośród okolicznych jezior i pagórków. Startował w nich, jako jedyny z grona naszych zawodników, Wojciech Ruziewicz. 3 etapy przejechał w niespełna 7 godzin, zajmując ostatecznie 64. miejsce w klasyfikacji open i wysoką, 19. pozycję w kategorii M3. O tym czego doświadczył na trasie, opisuje z pasją praktycznie kilometr po kilometrze. Zapraszamy do lektury.

   Przed startem byłem zakotwiczony w Mrągowie na Mazurach, na urlopie z rodziną i znajomymi. Tam się też przygotowywałem do Gwiazdy według odpowiednich wytycznych. Nie do końca udawało mi się to realizować z uwagi na rodzinę i płynące w związku z tym faktem obowiązki i przyjemności zarazem. Nie mogłem oddać się całkowicie rowerowi choć wierzcie mi ,że zawsze jak kończyłem jazdę czułem niedosyt i niejako żal, że to już koniec ;) To zupełnie co innego niż trenowanie w Warszawie. Piękne mazurskie widoki i charakterystyczne wertepy, jak i podjazdy, których czasami nie powstydziłyby się i tereny górskie sprawiały, że chciało się jechać i jechać...

DZIEŃ PIERWSZY: EŁK (55 KM)

   Do Ełku miałem ok. 100km w jedną stronę, tak samo mniej więcej do Olecka drugiego dnia i na Szeligi trzeciego dnia Gwiazdy. Po przekroczeniu tablicy Ełk przywitał mnie deszcz. Najpierw delikatny, później większy ,a na koniec burza z piorunami. Już na początku byłem delikatnie mówiąc zniesmaczony tym faktem. Założyłem kurtkę przeciwdeszczową i ruszyłem na rozgrzewkę. Jak kończyłem, deszcz ustał zupełnie i wyszło słońce. Zrobiła się tak zwana parówka. 

   Stanąłem w sektorze jak nigdy dotąd jako jeden z pierwszych i, o dziwo, udało się zająć miejsce przy taśmie, które zresztą potem straciłem przy przemieszczaniu się na miejsce opuszczone przez I sektor. Nie miałem ochoty wdawać się w pyskówki z zawodnikami, którzy powinni dawać przykład młodszym kolegom, a swoim zachowaniem tylko wywołują u innych, delikatnie mówiąc, irytację. Myśli taki jeden z drugim, że jak wejdzie na 2 minuty przed startem przed taśmę przed wszystkimi zawodnikami, którzy zajęli swoje miejsca dużo wcześniej, to uzyska lepszy wynik… ech, szkoda gadać. 

   Start był bardzo szybki, gdyż początek był po asfalcie. Utrzymywałem dobrą pozycję i jak miałem tylko okazję, to wyprzedzałem innych zawodników. Na szutrach dawałem sobie bardzo dobrze radę, problem pojawił się na sekcjach błotnych. Po pierwsze, nie miałem okazji trenować ostatnio po takiej nawierzchni, a po drugie, za bardzo napompowałem kółka. Na błocie jeździłem jak po maśle. Jestem przyzwyczajony do jazdy w okularach przeciwsłonecznych, a tutaj zaraz na początku musiałem je zdjąć z powodu błota i kałuż. Nie ukrywam, że doskwierało mi to i miałem obawy czy nie skończy się to „awarią moich oczu”. Do jazdy na rowerze zakładam soczewki kontaktowe, a w przypadku usuwania błota z oczu można usunąć również soczewkę.

   Kondycja mi dopisywała. Na trasie starałem się dużo pić i wciągać żele energetyczne. Chwilowe osłabienie dotarło do mnie na ok. 40-42 km. Musiałem zebrać się w sobie i przezwyciężyć to. Jakoś się udało i mogłem przystąpić do mojego ostatniego punktu dnia dzisiejszego – finiszu. Rozpocząłem go ok. 3 km przed metą wyprzedzając po ścieżce rowerowej z kostki wielu zawodników i wytrzymując to tempo do samego końca, z wykończeniem zakrętu włącznie. Wykańczanie zakrętów to moje ulubione zajęcie. Nazywam to wchodzeniem na ręcznym w zakręt :) Na metę wpadłem jako samotny jeździec. Po pierwszym dniu byłem zadowolony z siebie, ale miałem niedosyt z powodu nie znalezienia się w pierwszej setce w Open.

MIEJSCE NA PIERWSZYM ETAPIE: 108. OPEN / 41. KAT. M3

DZIEŃ DRUGI: OLECKO (68 KM)

    Dowiedziałem się na starcie, że ma być w sumie ok. 1000m przewyźszeń. Pewnie było, bo teren odbiegał ukształtowaniem od dnia pierwszego. Zdecydowanie więcej wjazdów, zjazdów i ogólnie pagórków. Zacząłem tradycyjnie od poznania trasy na początku i na końcu. Lubię wiedzieć czego się można spodziewać, zwłaszcza przed metą, żeby odpowiednio móc depnąć i nie wypluć płuc za wcześnie. Tradycyjnie rozgrzewka, ostatnie namaszczenie odpowiednią żywnością w postaci batonika i żelu, kilka łyków izotonika i w drogę. Start po krótkim odcinku szutrowym, potem asfalt i ognia. Bardzo szybko i w zwartej grupie. Jak mogłem, to napierałem do przodu wyprzedzając co niektórych zawodników. 

   Po sekcji asfaltu zjazd na szutry i w las. Na szutrach kontynuowałem szybką jazdę i realizowałem plan, tj. wyprzedzanie gdzie tylko będę mógł. Znowu pojawiło się w lesie pierwsze błoto, a ja, nie nauczony dniem poprzednim, wcale nie zmniejszyłem ciśnienia w kołach. To był błąd, a za błędy trzeba płacić. Były odcinki naprawdę nie do jazdy. Wtedy odbywał się bieg przełajowy z rowerem na ramieniu. W końcu to też rywalizacja. Niektórzy próbowali jechać, ale sam mówiłem niejednemu, że to nie ma sensu, bo tylko blokują tych za nimi. Takie odcinki powtarzały się jeszcze tego dnia. Na jednym z nich wywinąłem orła i niemal wąchałem kwiatki od spodu. Ale nie było tego złego… W końcu nieco schłodziłem ciałko, a grzało okrutnie.

   Tak jak wspominałem, na licznych szutrach czułem się bardzo dobrze, nawet na podjazdach. Nieco kłopotów sprawiały mi odcinki przez łąki po muldach i kawałkach zaoranych pól. Trzeba było wtedy zrzucać łańcuch na 'ślimaka' i bujać się tak za innymi. Dobrze czułem się na licznych, bardzo szybkich zjazdach po nawierzchni kamienistej, brukowej czy piaszczystej. Mały kryzys dopadł mnie pod koniec, na ok. 52-54km. W sumie wyprzedziło mnie wtedy z pewnością kilkunastu zawodników. Niektórych jeszcze dopadłem, ale niestety nie wszystkich. 

   Zwłaszcza na jednego się zawziąłem ale… Może innym razem ;) Do mety zbliżałem się znowu jako samotny jeździec. Tego, którego nie mogłem przeboleć, miałem cały czas w zasięgu wzroku. Tradycyjnie wykończyłem dwa ostre zakręty przed metą 'na ręcznym' i wpadłem na linię pomiaru czasu. Byłem zmęczony po tym dniu za sprawą licznych podjazdów i przede wszystkim błota.

MIEJSCE NA DRUGIM ETAPIE: 58. OPEN / 19. KAT. M3

DZIEŃ TRZECI: SZELIGI / JEZ. SELMENT WIELKI (58 KM)

   Znowu fajnie położony start i meta. Całe miasteczko rowerowe znajdowało się nad jeziorem na terenie plaży miejskiej. Tradycyjnie rozgrzewka, rekonesans trasy, a zwłaszcza ostatniego odcinka. Parę kęsów, kilka łyków i start. Na Gwieździe Mazurskiej z wyjątkiem dnia pierwszego - edycji Mazovia Maratonu - nie ma startów sektorowych. Kto pierwszy zajmie miejsce, ten ma lepszą pozycję wyjściową. Trzeciego dnia nie udało mi się takowego miejsca zająć. Byłem daleko od linii startu. 

   Sygnał start i ognia. Kto mógł, ten jechał. Początek zaczynał się wjazdem pod lekkie wzniesienie i ostrym zakrętem w lewo. Ci zawodnicy, którzy byli z przodu po prostu pojechali, a ci co byli już chociażby w środku, to lipa. Nastąpił korek i de facto ja wpiąłem się w pedały dopiero pod koniec tegoż wzniesienia. Już na starcie trochę czasu w plecy w porównaniu do harpaganów z przodu. Trudno. Trasa miała być tego dnia łatwiejsza i jak się okazało, z powodu mocnych opadów w nocy, skrócona o 10km. 

   Faktycznie, nie było tyle błota co w Olecku. Zaczęło się dopiero na 12 km i nie dawało tak o sobie znać, jak poprzedniego dnia. Nie było tylu podjazdów, za to było dużo szerokich tras szutrowych, na których czułem się bardzo dobrze. Kondycyjnie też czułem moc. O dziwo, myślałem że nie przeżyję tych trzech dni w siodle, a tu miła niespodzianka, z dnia na dzień coraz mocniejszy organizm. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby te zawody trwały cały miesiąc :)

   Tego dnia bardzo dużo wyprzedzałem, nawet na podjazdach, na których całe grupki jechały gęsiego, a ja nie zrzucałem łańcucha z blatu. Dawało mi to jeszcze większego kopa i ogromną satysfakcję. Fakt, że niektórzy z wyprzedzanych potem i mnie łykali, ale ja ich znowu dopadałem na podjazdach i odsadzałem na zjazdach. Czułem, że tego dnia mogę walczyć z rywalami jak niemal równy z równym. Oczywiście nie mówię o tych z samego przodu. Do nich mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. 

   Od jakiegoś momentu, mniej więcej na 30km, podłączyłem się do jednej grupki i starałem się z nimi jechać, a jak mogłem to odpoczywałem. Momentami znowu było dla mnie za wolno i żałowałem potem, że nie urwałem się im. Potem były szybkie odcinki, na których tasowaliśmy się nieco. Raz postanowiłem się jednak urwać nieco i podskoczyłem do lidera grupy, żeby nieco odpocząć, zebrać siły i znowu dać ognia. Kiedy się do niego zbliżyłem chcąc się schronić przed wiatrem, usłyszałem – dawaj! Wszedł mi na ambicję i głupio mi było powiedzieć, że ja chcę tylko złapać oddech. Prowadziłem całą grupę kilka razy w sumie i przyznam szczerze, że dodało mi to skrzydeł. Pierwszy taki fajny start w mojej dotychczasowej karierze. Ale to był dopiero początek mojego szczęśliwego dnia. 

   Jechaliśmy tą grupą już do samego końca. Był również w niej ów zawodnik, który mi uciekł dnia poprzedniego i którego nie mogłem dopaść. Na ok. 8 km przed metą dawało się już wyczuwać nerwowość w naszym zespole. Chłopcy byli spięci, nerwowo wyskakiwał do przodu to jeden, to drugi. Nawet mnie zachęcali do liderowania, ale powiedziałem, że muszę złapać oddech i utrzymywałem się w drugim rzędzie. 

   Gnaliśmy szeroką leśną drogą. Przed nami znajome miejsca, które mijaliśmy jadąc od startu. Zaczęły się szutry, na których, jak mówiłem, dobrze się czuję. Na drzewie informacja, że do mety 3km. Wszyscy dają ognia, ale nadal jesteśmy grupą. Informacja: 2km do mety. Postanowiłem spiąć się niczym rumak i 'dawaj wpierjot' . Droga była koszmarna – szutry wymieszane z dołami, przez które nawet skakałem. Byłem pierwszy z całej grupy, ale czułem ich oddech na moich plecach. Ostatni km to sprint 'mimo wszystko', to znaczy wbrew zmęczeniu, wbrew upałowi i wbrew koszmarnej nawierzchni. Jeden zakręt, prosta i okrzyki kibiców, że ostro w lewo. 

   Faktycznie ostro. Akurat jeden zawodnik leżał na nim i zbierał kości. Ja napieram jak dotychczas biorąc zakręt na ręcznym. Omijam leżącego, spinam się dalej i łykam zawodnika na prostej. Przede mną znowu ostro w lewo po trawie i meta. Do zakrętu zbliża się kolejny zawodnik, który mi przedtem umknął. Nie chcąc zajeżdżać mu drogi ani wpaść na niego, biorę zakręt na ręcznym po wewnętrznej i łykam go. Kibice są zadowoleni i biją brawo w uznaniu moim wyczynom. Oklaski dosłownie dodają mi skrzydeł. Stojąc już na pedałach finiszuje na ostatniej prostej do mety. 

   Ten jeden dzień dał mi więcej radości, niż wszystkie dotychczasowe starty, jeśli chodzi o rywalizację, a zwłaszcza o finisz. Jechałem do końca z moją grupą, dopiero pod koniec postanowiłem walczyć o dobre miejsce i udało się. W klasyfikacji generalnej, czy w mojej kategorii może nie byłem rewelacyjny, ale z całej naszej 'załogi' byłem najlepszy. Na dodatek, tuż przed metą łyknąłem jeszcze dwóch i to w mistrzowskim stylu :) Dodatkowo frajdę sprawiał mi fakt, że byli oni młodsi ode mnie, a jeden z nich był z grupy kolarskiej MTB Ełk Prostki – czyli 'miejscowy'!

MIEJSCE NA TRZECIM ETAPIE: 47. OPEN / 17. KAT. M3
MIEJSCE W KLASYFIKACJI GENERALNEJ: 64. OPEN / 19 M3

Życzę sobie więcej takich startów, bo dodają wiary w siebie .


1 komentarz:

  1. Wojtek, może powinieneś zostać komentatorem sportowym?:) [a może Ty jesteś komentatorem?;)] Takie napięcie budujesz pisząc o wyścigu, że czyta się niemal z zapartym tchem;) Gratuluję udanego startu:)

    OdpowiedzUsuń