5 lipca 2011

Podsumowanie MTB Trophy - cz. 2


   Przez ostatni (długi) weekend czerwca kolarze mieli okazję gruntownie sprawdzić swoją formę na beskidzkich bezdrożach. Wśród 450 zawodników z najróżniejszych zakątków Europy, na starcie pojawił się również nasz zawodnik - Grzegorz Broda -  który po przejechaniu prawie 300 kilometrów w bardzo trudnym, górskim terenie, zajął niezłe, 177. miejsce open, a w kategorii M3 uplasował się ostatecznie na 86. lokacie. W poniższym artykule prezentujemy Wam, jak Grzegorz radził sobie z trudami wyścigu podczas trzeciego i czwartego etapu. Oprócz słownego podsumowania, oddajemy do dyspozycji także wykresy pracy serca, przekrój wysokościowy poszczególnych etapów i ciekawe zdjęcia. Zapraszamy do lektury.

Etap 3
 

   Trzeci etap to Wielka Racza. Dotychczas zawsze etap raczański do były srogie baty i czasy októrych wstyd pisać. Lekko podłamany wczorajszym wynikiem ruszam na start. Do sektora wchodzę zaraz przed startem i jestem naprawdę z tyłu. Początek to asfalty prowadzące na Ochodzitą, udaje mi się trochę przeskoczyć do przodu, ale szału nie ma. Podjazd po płytach jak zwykle kosztuje sporo sił, ale w nagrodę dostajemy soczysty zjazd. 

   Niestety, trafiam na grupę zawodników, która zjeżdża dość zachowawczo, na wyprzedzanie nie za bardzo jest miejsce, w efekcie sporo tracę. Podjazd na Sołowy Wierch jadę w tłumie. Głębokie koleiny ustawiają stawkę, jedziemy gęsiego, każdy kto staje – blokuje wszystkich za sobą. Trudno, sam sobie jestem winien, trzeba było pojechać początek mocniej i ustawić się szybciej w sektorze. Dopiero odcinek przed Mytem pozwala oderwać się od grupy i trochę podgonić. 


   Ze Zwardonia do Rycerki klasycznie, najpierw mocny podjazd, trochę szybkich szutrów, potem z buta Magurę. Do samej Rycerki szybki i przyjemny zjazd szeroką leśną drogą. Po drodze mijam Mateusza, miał pecha i złapał gumę. Na bufecie Miśku z Zielonych pyta co potrzebuję, biorę wodę oraz banany i bez zbędnego postoju zaczynam podjazd na Wielką Raczę. Początkowo idzie mi naprawdę dobrze, nie używam najmiększych przełożeń, wyprzedzam parę osób. Potem już nie jest tak różowo. Zaczynają boleć mnie plecy. 

   Kilka osób mnie dochodzi. Przed skrętem na szczyt dogania mnie Mateusz. Na chwilę schodzę z roweru i prowadzę kilkadziesiąt metrów, żeby rozprostować plecy. Potem wskakuję na rower i zdobywam Raczę. Przed samym szczytem Grzegorz Golonko z kamerą – w takich okolicznościach nie wypada nie wjechać, pomimo sporej porcji kamieni. Na samym szczycie mały pit-stop. Opróżniam pęcherz bez schodzenia z roweru i zaczynamy zjazd dnia. Jak na złość zaczyna padać. 

   Wąska graniczna ścieżka poprzecinana korzeniami jest wilgotna i dość śliska. Efekt – śliczna gleba z powodu uślizgu przedniego koła. Podczas wsiadania na rower na sporej stromiźnie zahaczam pampersem o siodło, ponieważ za mną zjeżdżają już kolejni zawodnicy elegancko kładę się w krzaki, żeby im nie przeszkadzać. Na szczęście upadek bez jakichkolwiek przykrych konsekwencji. Potem zaczynają się podjazdy, na jednym z nich atakując korzenie splątane jak żyły na bicepsie kulturysty nie daję rady i przy uślizgu koła walę kolanem w manetkę. Jasny gwint, jak to boli. 

   Mija mnie sporo ludzi, a ja wlokę się i na zmianę klnę pod nosem i postękuję z bólu. Jakoś docieram na Kikulę. Tutaj zaczyna się kolejny super odcinek. Wąska ścieżka w bukowym lesie. Coś pięknego, zapominam o kolanie i tnę w dół. Zjazd kończy się w jakiejś wsi, kawałek asfaltu, skręt między domy i kolejny strzał między oczy – zjazd wąską ścieżką wzdłuż metalowej barierki. Pod koniec tej ścieżki zawodnik za mną podekscytowany krzyczy „jak oni znajdują te ścieżki?”. Po trzecim bufecie trochę szybkich odcinków po łąkach, trawers do okolic Trójstyku, kapitalne, ciepłe kałuże na drodze wzdłuż torów kolejowych i ponownie ostro w górę. Końcówka to sporo asfaltu, czasami o nieprzyzwoitym nachyleniu. Na deser błoto przed samym stadionem i meta. 


   Czas 05:46:51, strata do zwycięzcy 01:50:41. Miejsce 197. Zaczynam się oswajać z myślą, że ambitne plany wciśnięcia się do 150tki, to nie w tym roku.

Etap 4


   Wymęczony trzema dniami zmagań staję na starcie ostatniego etapu. Zapowiedź widocznego końca tej przygody dodaje sił. Po starcie okazuje się, że sił nie ma już zbyt wiele. Ale powoli, z kilometra na kilometr, jedzie mi się coraz lepiej. Nawet nie wiem kiedy docieram do pierwszego bufetu, jeszcze większym zaskoczeniem jest fakt, że nagle rozpoznaję zjazd czerwonym szlakiem, chyba Kotarza. To już zaraz będzie podjazd na Klimczok. 

   Po drodze spotykam Adama, rozcięta opona zatrzymała go na dłużej. Widać że jest zdołowany tą sytuacją. Przed dodatkowym bufetem dostajemy jeszcze w nagrodę śliczny singiel. Za bufetem zaczynam zdobywać Klimczok w mało prestiżowy sposób, pchając rower. Na szczęście po kilkuset metrach stromizna nie jest już tak wielka i do samego szczytu jadę bez przeszkód. Na Klimczoku ktoś mnie rozpoznaje i krzyczy, dajesz Grzechu, niestety, jestem tak zmęczony że nie poznaję, kto to. 

   Potem nagroda, kamieniste zjazdy z Klimczoka i Błatniej do Brennej. Ten odcinek to istna rzeźnia dla opon, mijam dziesiątki pechowców zmieniających dętki, klejących opony i machających pompkami. Na szczęście moje pancerne gumy o niebagatelnej masie nie poddają się tak łatwo. Ja już etap odchudzania roweru za wszelką cenę mam już za sobą. 


   Z Brennej zaczyna się podjazd. Najpierw asfalt, potem teren i jest coraz stromiej. Na podejściu przegania mnie Miluś, pierwszy raz na Trophy. Mówi, że Adam jest zaraz za nami. Rzeczywiście kilka chwil później dochodzi mnie Adaś. Nie mam siły ich gonić. Bufet, potem jeszcze kilka technicznych fragmentów i zjeżdżam do Malinki, w górę po płytach na Cieńków, zjazd do zapory i ostatni podjazd tego dnia. Asfalt przy Zameczku. O dziwo idzie mi dość dobrze, szybko docieram na Szarculę i gnam ile sił. 

   Bliskość mety wydobywa ostatnie ukryte pokłady energii. Po przecięciu drogi 941 ostatnie korzenne delikatesy. Wpadam na mały drewniany mostek na zakręcie i o mały włos nie ląduję w rowie. Tylko cudem zmieściłem się na tej niespodziewanej szykanie. Po chwili ostanie błoto i jest, meta! Marek wyczytuje moje nazwisko, dostaję koszulkę (trochę brzydka w tym roku) i szczęśliwy wiem jedno: dziś nie robię rozjazdu, nie piję regenera, nie idę na masaż i nie jem makaronu. Dziś się cieszę i świętuję ukończenie kolejnego MTB Trophy!


   Czas 05:42:13, strata 01:52:07.

Epilog

   Tegoroczna edycja jest moim najlepszym startem. Łączny czas 23:30:12 i strata do zwycięzcy 07:37:35. 177 miejsce. W porównaniu do zeszłego roku poprawiłem się o 14 pozycji oraz zmniejszyłem stratę do zwycięzcy o godzinę. 

   W stosunku do lat ubiegłych wystartowała rekordowa liczba uczestników, a konkurencja, zwłaszcza zagraniczne była wyjątkowo silna. Nie ukrywam, że jestem trochę zawiedziony tym, że nie udało się zrealizować planu w 100%. 

   Wiem też, że za rok będę jeszcze lepiej przygotowany i spróbuję ponownie poprawić swój wynik. Po prostu kocham Trophy i choć to trudna i bolesna miłość, nic nie zapowiada aby miała minąć w najbliższym czasie. 


W artykule wykorzystano zdjęcia z galerii Bartka Sufina http://bartek.sufin.org/, a także TheVersus https://picasaweb.google.com/106208053247963761969 i Ani Tomicy https://picasaweb.google.com/Olimpiaxc. Wykresy pochodzą z programu Garmin Connect.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz