14 lipca 2011

'Szkoda, że trzeba czekać aż 3 tygodnie' - refleksje Sławomira Lasoty po maratonie w Szydłowcu


   Przedstawiamy Wam komentarz po starcie naszego zawodnika, który przyzwyczaił nas w tym sezonie do regularnych miejsc na podium. Inaczej było podczas edycji Mazovia MTB Maratonów w Szydłowcu. Dlaczego tak się stało, przeczytacie poniżej.

   Zapowiedzi pogodowe przed maratonem nie były hurra optymistyczne, ale miało zacząć padać dopiero około 14. Wydawało się, że to będzie już w końcówce zawodów – jakoś przetrwam (optymista – Zamana tym razem przedłużył dystans z 85 na około 100 km). Całą drogę do Szydłowca towarzyszyło mi słońce, ale tuż po przejeździe na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury. Jakaś kobitka na parkingu stwierdziła, że burza będzie po 15 – sprawdziła to przed chwilą w Internecie. Wyjechałem na rozgrzewkę. 

   Już po chwili zaczęło grzmieć, błyskać, a granatowe chmury podążały w moją stronę z prędkością TGV. Zdążyłem dojechać do parkingu i schować się w samochodzie tuż przed ulewą. Pocieszyłem się, że chociaż opony dobrałem właściwie. Pół godziny przed startem zaczęło się nieco przejaśniać. Sektor drugi ruszył o 11:01. I w tym samym momencie nastąpiło oberwanie chmury. 

   Pierwsze 4 kilometry po asfalcie jechaliśmy jak na deszczowym F1, strugi wody wydobywające się spod opon przeciwników. Okulary od razu do kieszeni. Niebawem wjechaliśmy w teren… ale jaki teren. Droga leśna z głębokimi koleinami po boku, a środkiem cienka ścieżka, już wyślizgana. Optymistów oponowych pięknie znosiło na boki, mój rower trzymał się środka, ale niestety nie mogłem wyprzedzać. Wkrótce zaczęło się takie błoto, że prawie wszyscy zmienili dyscyplinę na bieg z balastem na plecach. 

   Próbowałem jechać kałużami po boku, ale kiedy całe koło zanurzyło się w wodzie, a ja klasycznie przeleciałem przez kierownicę, przyłączyłem się do ogółu. W ten sposób pokonaliśmy kilka kilometrów. Co chwila wyprzedzałem kogoś biegnąc bokiem. Ryzykowałem, kto wie co czaiło się w tych przepastnych bajorkach, ale udawało mi się przedzierać do przodu. W końcu można było popedałować. Jechałem dobrze, bo wyprzedziłem większość znajomych zawodników, ciągle dochodziłem następnych. 

   Mniej więcej na 20. kilometrze trasy poczułem, że rower jakoś opornie skręca. Przyjrzałem się przedniej oponie – pięknie, prawie bez powietrza. Ponieważ nie był to całkowity flak (okazało się, że dętkę przebił kolec) postanowiłem podpompować. Przejechałem kilka kilometrów, ale powietrze znów uszło. Podpompowałem jeszcze raz, przy okazji urywając końcówkę pompki – ile sił wyzwala się w człowieku w chwili zdenerwowania i złości. Po następnych kilku kilometrach zdecydowałem, że jednak trzeba dętkę wymienić. Zrobiłem to dość sprawnie – miałem jeszcze pompkę na CO2. 

   Zdziwiłem się, że nikt ze znajomych mnie nie dogania, musiałem wyrobić sobie kilkuminutową przewagę. Rzeczywiście, na zjazdach gnałem jak szalony, podczas gdy inni robili to asekuracyjnie (znów kłaniają się opony). Niestety, nie udało mi się napompować koła na twardo, a jak na złość zaczęły się zjazdy po ostrych kamieniach. Po kilku minutach jazdy złapałem snake’a. Zmieniłem dętkę po raz drugi, ale trzeciej na zapas już nie miałem, nie miałem też sprawnej pompki – postanowiłem zatem wycofać się z wyścigu. 

   Czekałem na brata, by wziąć od niego klucz od samochodu. Po pewnym czasie pojawił się prowadząc rower – był mniej zapobiegliwy, wziął tylko jedną dętkę, a też złapał dwie gumy. Na szczęście pompkę miał sprawną, mogłem zatem przywrócić swój rower do życia. Razem doszliśmy do najbliższego bufetu i maty, na szczęście nie było zbyt daleko. Dowiedzieliśmy się, jak dotrzeć najszybciej do mety, ja pojechałem, brata zabrał dostawczak. 

   Maraton nieudany, po prostu pech. Natomiast sobie nie mam nic do zarzucenia. Dopóki nie zaczęły się problemy techniczne, jechałem razem z Pawłem Trawkowskim z Planji, Kazik Gabrielewicz wyprzedził mnie przy drugim pompowaniu. Zajęli miejsca 16 i 17, więc pewnie byłbym w pobliżu. Andrzej Witkowski (mój konkurent z M5), początkowo mocno odskoczył, ale później miał chyba kryzys, bo w końcówce stracił bardzo dużo. Jednak jako jedyny z kategorii przejechał Giga. W tych warunkach to duże osiągnięcie. Gratulacje!

   Ja się nie poddaję, szkoda tylko, że trzeba czekać aż 3 tygodnie, by odkuć się w Supraślu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz