29 sierpnia 2011

O walce z kolejkami do toalety, skurczami, rywalami, rowami z wodą i z samym sobą opowiada Grzegorz Broda

  

   W minioną niedzielę w Krakowie startowało kilkoro naszych zawodników. W artykule przytaczamy komentarz po starcie Grzegorza Brody, który tradycyjnie już na MTB Maratonach Powerade startuje na dystansie Giga. Tym razem Grzegorz zajął 'okrągłe' miejsca: 100. lokata open i 40. pozycja w kategorii M3. Zapraszamy do lektury.

   Na krakowskie Błonia dotarliśmy o 9-tej. Wydawało się, że czasu jest dużo. Zjadłem, przebrałem się i pojechałem odebrać kupon na badania. Przy okazji miałem kupić dętkę dla Mateusza. W punkcie DSR panowała błoga atmosfera zlewania klientów i po 10min nie doczekałem się dętki, więc odebrałem tylko kupon od  zawodniczki z Gomoli i wróciłem do auta. 

   Czekała mnie kolejna misja – toaleta. Przenośnych WC było 6 sztuk, kolejka jak za stanu wojennego. Tragedia. Potem jeszcze tylko rozpaczliwe szukanie wody mineralnej, żeby czymś zalać izotonik wsypany do bidonów i prosto na start, bo już zamykają sektory. Dziś jedziemy bez rozgrzewki. Start po błoniach strasznie ostry, trzymam się jakoś grupy, ale boli. 

   Następnie asfalty, na których zaczynam się odklejać od peletonu i zostaję zawieszony pomiędzy tymi, co mi podjechali i grupą za mną. Pierwszy podjazd w terenie i d**a, na mokrej glinie tył nie trzyma wcale, mógłbym spokojnie podjechać, ale zamiast tego pcham rower. Potem już trochę lepiej, ale szału nie ma. Po łąkach i polach jedziemy razem z Wojtkiem i starszym gościem na specu. Trochę się tasujemy, ale żadnemu nie udaje się ucieczka, raz mi odskakują, ale niweluję różnicę na śliskim zjeździe, gdzie zamiast zejść jak oni, ślizgam się w siodle, aż do nich dochodzę. 

   Pierwszy bufet mijam szybko. Jak utrzymam takie tempo, będzie czas w okolicach 5 godzin. Do drugiego bufetu sytuacja się nie zmienia, po bufecie dojeżdża nas Marek, pytam co tu robi, bo jego miejsce jest raczej w okolicach podium, a nie w czarnej dziurze. Okazuje się, że spóźnił się na start. Wskoczyłem mu na koło i przez kilka minut udał się jechać jego tempem, urwałem się swojej grupie. 

   Kolejny znaczek '!!!' na trasie, znaczy będzie coś niebezpiecznego. Zjazd stromy, ale wygląda na gładki, więc wskakuję na środek ścieżki i nie hamuję zbyt mocno. Okazuje się, że nachylenie nie było jedynym utrudnieniem i ładuję się prosto w podłużne rowy wymyte przez wodę. Nawet nie ma sensu hamować, bo jest już za późno: pierwszy przejechałem, wpadam w kolejny, na trzecim lecę przez kierownicę, ląduję na ziemi i dostaję własnym rowerem w głowę. Zbieram się, okulary bez szkieł, ale je znajduję, są całe. Rower wygląda na cały, ja trochę ogłuszony i czuję że prawy obojczyk dostał za swoje. 

   Wsiadam na rower, a tu niespodzianka, prawa klamka hamulca wygięta do góry. Do tego kłujący ból w ramieniu. Po głowie kołacze się myśl, że nie dam rady dojechać do mety. Nogi trzęsą się jak galareta. Wojtek i masa innych zawodników już mnie wyprzedziła. Ale staram się jakoś zmotywować do dalszej jazdy. 

   Powolutku łapię znów rytm. Po godzinie dochodzę Wojtka, po trzecim bufecie widzę żółty strój OSOZ, Rafał na horyzoncie. Poszedł mocno na początku, teraz najwyraźniej osłabł. Nasze spotkanie zmotywowało nas obu. Trochę gadamy, ale każdy podkręca tempo kiedy tylko może. Po jakichś 30 minutach gubię go na sztywnym podjeździe. Na kilka kilometrów przed metą podczas zrywu do wyprzedzania osoby z mega ścina mnie kurcz lewego uda. Aż kładę się na ziemi. Ale szybko zbieram się i gonię wiedząc, że mordęga zaraz się skończy. Jeszcze tylko trochę asfaltu, końcówka trawą i meta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz