3 czerwca 2011

'Stary, dziś powinieneś się wycofać...' - podsumowanie maja w wykonaniu Grzegorza Brody



   Maj był dla mnie miesiącem bardzo nierównym. Dotychczas wszystko szło swoim torem, kolejne treningi i pierwsze kwietniowe zawody nie przynosiły niespodzianek. Był regularny postęp i przekonanie że wszystko idzie dobrze. Początek maja to zawody kontrolne w Zdzieszowicach. Brak sektora i nieprzeliczone zastępy maratończyków nie wróżyły sukcesu, a poszły naprawdę dobrze, Nawet pomimo startu z samego końca stawki, a dokładnie z okolicy gdzie umiejscowiono niebieskie budki ToiToi i nie było nawet słychać spikera zawodów. Agresywna jazda przez cały czas dała mi mnóstwo frajdy. To zdecydowanie był mój dzień.
   
   Podbudowany doświadczeniem ze Zdzieszowic, spokojnie przygotowywałem się do zawodów w podkrakowskim Zabierzowie. Podobna charakterystyka trasy zapowiadała powtórkę z rozrywki. Nawet lekkie objawy przeziębienia nie zaprzątały mi głowy. W końcu ile to razy lekko drapało w gardle, albo pociekło z nosa – a na formę nie miało to żadnego przełożenia. Cały tydzień pięknej pogody zapowiadał fantastyczną zabawę na Jurze. Niestety, pogoda załamała się w dniu zawodów i chwilę po starcie przywitały nas deszcz wraz z przenikliwym zimnem. 

   Pierwsza godzina szła zgodnie z planem, pilnowałem kolegów, których miałem mieć na oku. Noga podawała i nic nie zapowiadało tego, że na metę wjadę dopiero na dekoracje, która na maratonach Powerade odbywa się o godzinie siedemnastej. Po ponad godzinie jazdy po prostu ktoś wyłączył mi prąd. Nagle nie potrafiłem ani pogonić pod górę, ale też nie potrafiłem płynnie zjeżdżać. Robiłem głupie błędy techniczne, w pewnym momencie jechałem nawet na przednim kole po złym przejechaniu przez przeszkodę. Tragedia. Tak, jakbym nigdy nie jeździł na rowerze. Pierwszy raz w życiu zaczęła mi w głowie kiełkować myśl – stary, dziś powinieneś się wycofać. Nawet zapytałem strażaka zabezpieczającego przejazd, jak daleko jest do startu. Najkrótsza droga wynosiła mniej więcej tyle, ile dokończenie wyścigu po trasie dystansu MEGA. Pomyślałem, dojadę do rozjazdu MEGA/GIGA i zjadę do mety. Ale kiedy już doczołgałem się do tego miejsca coś szeptało mi do ucha „jeszcze nigdy w życiu się nie wycofałeś, jedź GIGA”, no i posłuchałem tego szeptu. Niepotrzebnie. Do mety dotarłem ledwo żywy, zmarznięty i zrezygnowany. Następne kilka dni spędziłem wychodząc z dołka fizycznego jak i psychicznego. Po powrocie do treningów nie czułem już tego miłego uczucia, że rozrywa mnie energia. Na to musiałem znów poczekać. Na szczęście przed zawodami w Krynicy samopoczucie wróciło do normy. Natomiast dyspozycja była jedną wielką niewiadomą.

   Prognozy pogody znów były nieubłagane. Po wspaniałej aurze znów szedł front, a wraz z nim załamanie pogody. W zasadzie nie powinienem być zdziwiony. Imprezy organizowane przez G&G słyną w końcu z dużych ilości błota, które organizator zawsze stara się dostarczyć na trasę maratonu w celu jej urozmaicenia. Po nocnych opadach ranek w Krynicy przywitał mnie mgłą i chłodem. Katar i absolutny brak chęci do wyjścia z kwatery nie wróżył zbyt dobrze. Ale trudno – mus to mus. Przebrałem się, spakowałem narzędzia, żele i batoniki, napełniłem bukłak i na koń. Rozgrzewka na krynickim deptaku, spotkania ze znajomymi maratończykami poprawiły mi humor. Spokojnie stanąłem w sektorze, którego dziwnym trafem nie straciłem po Zabierzowie i … zaczęło kropić. 10, 9, …, 3, 2, 1, START! 

   I ruszyliśmy wprost w oberwanie chmury. Deszcz lunął dokładnie w chwili startu. Wodę w butach miałem już po 100 metrach. Trochę odebrało mi to zapał i przez brak woli walki na tym akwenie wyprzedziło mnie mnóstwo osób. Ale jak tylko zjechaliśmy z asfaltu, a deszcz lekko osłabł wróciła chęć ścigania się. Powoli i z mozołem odrabiałem straty. Taktyka jaką sobie wcześniej wyznaczyłem była prosta – jechać równo. Krynica to  maraton trudny kondycyjnie i miejscami również technicznie. Odcięcie na trasie mogło oznaczać koniec zabawy. Znów zaczęły pojawić się twarze ludzi z mojego sektora. Na zjeździe z Jaworzyny minąłem Rafała z mojego zespołu. Rozciął i stłukł kolano - już się nie ścigał, chciał tylko zjechać do mety. Straszyn pech. Cały czas jechało mi się dobrze, brak słabych momentów i problemów technicznych w tej błotnej zabawie dał mi czas lepszy od zeszłorocznego o prawie godzinę i 62 miejsce OPEN. Znów ponad 400 punktów (założenie na ten sezon było – nigdy nie schodź poniżej 400) i awans teamu na czwarte miejsce w klasyfikacji zespołowej GIGA ucieszyło mnie bardzo. Zwłaszcza, że nie będąc pewnym swoich możliwości pojechałem z dużym zapasem sił.

   Na niedzielę po Krynicy Łukasz wpisał mi do planu – 1,5 godziny bez limitu tętna. Mówisz – masz. W Chorzowskim Parku rozgrywane były lokalne zawody Silesia MTB. Potraktowałem je jako rozjazd. 24 miejsce OPEN na dystansie MEGA pozytywnie mnie zaskoczyło. Ten szybki i krótki wyścig  - jedynie trzydzieści kilka kilometrów, dał mi niezłego kopa. Czułam się znakomicie na podjazdach. Jedynie końcówka, gdzie na ostatniej prostej wyprzedziło mnie dwóch zawodników była słaba w moim wykonaniu. Wniosek, sprinty do poprawy.

   Teraz jestem już pewny, wróciłem do siebie o teraz musi być już tylko lepiej.

2 komentarze:

  1. no fajnie Ci idzie... mój pierwszy start to był właśnie w tym parku kilka lat temu... pozdro

    OdpowiedzUsuń
  2. niestety w tym roku trasę w parku wykastrowano z prawie wszystkich trudności technicznych. odpadł tor do 4x i przejazd prez górkę z hopkami. moim zdaniem wyznaczono zbyt łatwą trasę mimo możliwości jej uatrakcyjnienia, MTB w nazwie pominno zobowiązywać.

    OdpowiedzUsuń