6 kwietnia 2011

Spostrzeżenia po Mazovii - cz. 2

foto: mazoviamtb.pl

   Dziś prezentujemy wypowiedzi Sławomira Lasoty, który zajął w swojej kategorii 2. miejsce, a w klasyfikacji open był na 36. pozycji (dystans giga), a także Wojciecha Ruziewicza, który uplasował się na 91. miejscu w swojej kategorii i był 231. zawodnikiem na dystansie mega.

Jak swój start opisuje Sławomir Lasota:

   Wielką atrakcją miał być start helikoptera z płyty lotniska, jednak dla nas – startujących z drugiego sektora – o wiele ciekawsza była obserwacja zawodnika, który na 5 minut przed startem zauważył, że nie ma powietrza w kole i zaczął wymieniać dętkę. Ponieważ robił to w tłumie, najbardziej podekscytowani byli ci, którzy stali za pechowcem (jeśli nie zdąży, zablokuje ich na starcie). Po krótkiej lecz zażartej walce zawodnik uporał się z usterką. Uznaliśmy, że jest najlepiej rozgrzanym kolarzem w stawce. 

   Planowałem, że ostro wystartuję, by nie utknąć w korkach. Tego zadania nie udało mi się w pełni zrealizować. Jechałem więc mniej więcej w połowie stawki sektora. Powoli zaczęliśmy doganiać zawodniczki i słabszych zawodników z sektora pierwszego, natomiast moi znajomi zniknęli mi z pola widzenia. 

   Mniej więcej po 30 minutach złapałem właściwy rytm i zacząłem wyprzedzać. Na 15. km trasy dogoniłem szefa naszego teamu – Marka (spalił się w pierwszym starcie, jechał ostro w czołówce i nie wytrzymał tempa), na 20. km zauważyłem pierwszego z groźnych rywali – Jurka Wierzbickiego. Odjechałem mu bez większych problemów – połowa założeń przedstartowych zrealizowana. Na 30 km. dogoniłem swojego brata, przez dłuższy czas trzymał mi się na kole, ale w końcu został.

   Tuż przed rozjazdem (mniej więcej 40. km) zauważyłem koszulkę najgroźniejszego przeciwnika – Andrzeja Witkowskiego (w zeszłym sezonie nie udało mi się z nim wygrać). Zdziwiłem się, że tak szybko, ale tym lepiej. Nacisnąłem mocniej na pedały, by nie pozostawić wątpliwości, kto jest dziś lepszy. Pomyślałem: „Jest dobrze. Mam nad nimi minutę przewagi, nawet jeśli dojedziemy razem” (startowali z pierwszego sektora). Było jeszcze lepiej, gdyż szybko oddaliłem się od Andrzeja. 

   Jechało mi się dobrze, ale popełniłem podstawowy błąd – zacząłem jechać asekuracyjnie. Byłem zbyt pewny siebie. Wydawało się, że zwycięstwo mam w kieszeni, nie muszę zatem wypruwać z siebie flaków. A tymczasem rozpoznanie przedstartowe zawiodło – pilnowałem dwóch przeciwników, z którymi zwykle walczę, a nie wziąłem pod uwagę niespodzianek. 

   Na mecie okazało się, że jestem 25. w open i 1. w kategorii. Zwycięzcą byłem tylko przez półtorej godziny. Wiem, że zawsze następują jeszcze pewne korekty, ale tym razem były naprawdę znaczące. Okazało się, że przegrałem z przechodzącym z niższej kategorii zawodnikiem, a po powrocie do domu i odczytaniu oficjalnych wyników w open spadłem na 36 miejsce.

   Uważam jednak, że start był udany. Plany pokonania dwóch groźnych rywali zrealizowałem w 100%. W open znalazłem się w 1/3 stawki, w M5 byłem drugi na piętnastu startujących na Giga. Jeśli nowy rywal – Wojciech Bartolewski – będzie startował systematycznie, to pokonanie go w generalce będzie nie lada wyzwaniem. 

   Najważniejszy morał z wyścigu – trzeba walczyć do końca, przede wszystkim z samym sobą, a wtedy, w promocji, przyjdzie również zwycięstwo nad rywalami.

Zmagania opisane przez Wojciecha Ruziewicza:
 
   Przede wszystkim był wielki tłum ok. 1700 zawodników. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że startowałem z 4 sektora to i tak było przede mną mnóstwo zawodników – potencjalnie do wyprzedzenia. Od początku miałem pod górkę. Najpierw kolejka do biura zawodów, aby zgłosić rodzinkę do startu, potem kiepskie miejsce w sektorze. Przed wejściem do sektora Pan, który zajmował się sprawdzaniem chipów odrzekł, że już nie ma czasu i odesłał mnie z kwitkiem. Miałem nadzieje, że zadziała na starcie (na szczęście zadziałał). To tyle ze stadionu, z którego wystartowaliśmy.

   Jeżeli chodzi o sprzęt to nie miałem dużych zastrzeżeń. Po zaliczeniu kilkukrotnie błota miałem tylko sporadyczne problemy z przełożeniami z najmniejszą zębatką. Ubiór dobrałem poprawnie. Napoju w bukłaku wystarczyło mi na całą trasę. Skorzystałem tylko na pierwszym bufecie z batonika, a za drugim razem z banana.

   Na trasie miałem kilka sytuacji, w których za bardzo czaiłem się do wyprzedzania. Może to zbyt duża asekuracja (w zeszłym roku w Otwocku właśnie zaliczyłem mocną glebę wśród drzew właśnie), a może tylko moje odczucia. Po prostu były odcinki, że mogłem jechać naprawdę szybko, a przede mną jechał maruder i nijak go było obejść. Nawet nie było sensu krzyczeć lewa czy prawa wolna, bo nie było zbytnio miejsca do wyprzedzania.

   Co do samej trasy, to została zmieniona i to bardzo mocno w porównaniu do zeszłego roku. Przed startem i wypisaniem planu przedstartowego miałem nastawienie takie, że wpadnę na trasę, przejadę expresem i już. Wieczorem zacząłem czytać na forum Mazovii, że trasa zmieniona i podobno na lepsze - więcej przewyższeń. No i faktycznie, górek było zdecydowanie więcej i przez to średnia prędkość pojechała w dół. Początek wyścigu miałem bardzo dobry, jeśli chodzi właśnie o prędkość. Mniej więcej w połowie zaczęły się górki i trochę wyścig stracił na sile.

   Miałem kilka sytuacji, w których o mały włos nie leżałem. A to wywrotka zawodnika tuż przede mną, a to znowu wymięknięcie innego pod koniec wjazdu pod górkę. Były to sytuacje i stresowe i opóźniające mnie w dalszym ściganiu. Najgorsze jest dla mnie zawsze to, że dzieje się to nie z mojej winy, a bardzo często z głupoty i egoizmu innych. Nie patrzą, że jedzie za nimi ktoś, kto ma siłę i możliwości, tylko po prostu schodzą z roweru i tyle, a ja muszę po heblach dawać żeby nie wjechać w takiego delikwenta.

    To, co przede wszystkim zauważyłem, to fakt, że jazda z dużą kadencją, którą trenowałem, daje pozytywne rezultaty na zawodach. I tego będę się trzymać. Podjazdy pokonywałem nie wstając nawet z siodła. Zjazdy po głębokim piachu też nie stwarzały dla mnie trudności. To akurat trenowałem często w warszawskim Lesie Bielańskim.

   Podsumowując, występ nauczył mnie przede wszystkim pewności na trasie. Po raz pierwszy wyprzedzałem - wręcz slalomem - nawet jadąc pod górkę, innych zawodników. Ponadto zauważyłem, ze dobrze rozłożyłem siły. Pod koniec wyścigu jechałem w grupce z kilkunastoma zawodnikami. Gdy zobaczyłem na liczniku, że do mety jest ok. 5 kilometrów, zacząłem zbierać się do wyprzedzania. I tak, 4 kilometry przed metą, zacząłem realizować swój plan. Miałem naprawdę wielką satysfakcję z tego, że wyprzedzałem właśnie tych, których nie mogłem dojść przez długi czas. Po prostu robiłem swoje, a oni zostawali jeden po drugim za mną. Na stadion wpadłem jako pierwszy z tej grupy, z dużym zapasem za plecami i finiszowałem już do samej mety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz