2 września 2011

'Siódemka to piękna cyfra' - Sławomir Lasota wygrywa kolejną edycję Mazovii!


   Jak już wspominaliśmy w poprzednim artykule, niedzielny (28 sierpnia) wyścig w Skarżysku-Kamiennej, pewnie wygrał Sławomir Lasota. Nad następnym przeciwnikiem w kategorii M5 miał blisko 8 minut przewagi, co nawet przy dystansie giga, jest bardzo dobrym rezultatem. O swojej dyspozycji tego dnia, o rywalach, a także krótko o planach na przyszłosć, opowiada sam zawodnik. Zapraszamy do lektury.


   Do Skarżyska-Kamiennej znów dojechałem po nieprzespanej nocy. Mój organizm, mając do dyspozycji 6 godzin snu, na przekór wszystkiemu upiera się czuwać. Zasnąłem 2 godziny przed budzikiem. Ten co prawda się spisał i mnie obudził, ale odczuwałem nieodpartą pokusę ponownego przyłożenia głowy do poduszki. Kubek mocnej kawy postawił mnie na nogi. 

   Z dwójki najgroźniejszych przeciwników pojawił się jeden: Jurek. Andrzej szykuje w Chorwacji formę na ostatnie starty. Nie mogłem również lekceważyć Czesława, trzeciego w ubiegłorocznej generalce, który po treningach w górach zapowiadał ostrą walkę, tym bardziej, że trasa maratonu miała być najbardziej wymagająca z dotychczasowych Mazovii. 

   Tym razem, po skorygowanej rozgrzewce, wystartowałem bardzo dobrze i trzymałem się w czołówce II sektora. Jurek, który przed startem przyznał, że trochę przytył, nie dotrzymał mi koła i szybko straciłem go z oczu. Okazało się, że wycofał się z wyścigu, ale psychicznie trzymał mnie w szachu przez prawie 4 godziny – non stop miałem wrażenie, że za chwilę mnie wyprzedzi. Pozostali rywale startowali z sektora III, więc chwilowo pozwoliłem sobie o nich zapomnieć. 

   Już po 15 kilometrach dogoniłem kolegę z teamu (startował z I sektora). Zdziwiłem się, ale widocznie start z tej prestiżowej pozycji mu nie posłużył – sam przećwiczyłem to w Szczytnie. Po 40 kilometrach dostrzegłem jednego z najlepszych przeciwników z mojej kategorii na krótkim dystansie. Wyprzedziłem go bez trudu. Pomyślałem: 'jest dobrze'. Do rozjazdu Mega/Giga jechałem w 8-10 osobowej grupie, tempo było bardzo dobre, prawie wszyscy zgodnie pracowali. 

   Na pętlę Giga wjechałem razem z bratem, który po ostatnich niezbyt udanych maratonach i krótkiej przerwie, tym razem jechał doskonale. Zaczęliśmy gonić widocznych w oddali pojedynczych zawodników. Nastąpił najtrudniejszy odcinek maratonu, bardzo błotnisty, z przeszkodami terenowymi, z dość niebezpiecznymi zjazdami i ostrymi podjazdami.

   Po powrocie na pętlę Mega (65 km) przez dłuższy czas jechaliśmy w podmokłym terenie, niezbyt uciążliwym, ale moje opony, niezastąpione na suchym, doskonale przysysają się do takiego podłoża. Sprawiają wrażenie, że jedzie się pod górkę, jakby jakaś wredna rusałka łapała cię za koszulkę i próbowała wciągnąć w bagno. No i, 'jadąc pod górkę', zacząłem odstawać od towarzyszy podróży – innymi słowy: złapał mnie kryzys. 

   Starałem się go przełamać, połykając 'gutara' i żel, ale nie do końca się udało – rusałka była uparta. Inni też już byli zmęczeni, bo mimo wszystko wyprzedziłem parę osób. Ostatnie 10 kilometrów już właściwie po płaskim i tam dopiero odżyłem. Finisz na stadionie samotny, ale dynamiczny. 

   Wygrałem kategorię po raz siódmy, groźby przeciwników tym razem były bez pokrycia. Do kompletu 4800 pkt. brakuje mi niecały jeden. Siódemka to piękna cyfra, ale ósemka też wygląda nieźle. Może Andrzej, który już na następny wyścig wróci z wakacji, przytyje jak Jurek i pozwoli mi wygrać? Ale nawet gdyby schudł – będę walczył. 

   Chyba już jestem zmęczony sezonem – za dużo piszę. Idę trenować sprinty pod górę…

1 komentarz:

  1. Gratuluję pudła z genralce, niesamowita dyspozycja przez cały sezon!

    OdpowiedzUsuń